Archiwum luty 2006


lut 28 2006 AUSTRIA - W IMIENIU PRAWA - XXVII
Komentarze: 0

 

- imieniu prawa -

Zbliżał się do końca trzeci miesiąc pobytu w Wiedniu.

Nasza komuna zamknięta w dwóch pokojach rozwinęła się do siedmioosobowej zgranej

grupy.

Trójka z nas, która zapłaciła kaucje za nasz przytułek wolności, na dobra sprawę

mieszkała za darmo.

Pozostałe osoby w całości pokrywały koszty miesięcznego czynszu.

Z pracą też, z tygodnia na tydzień, zaczynało być coraz lepiej.

Kilkoro z nas pracowało w Eduscho na zasadach prac sezonowych dla studentów.

W domu rosły sterty najlepszych gatunków kawy i czekolady.

Stanowiły one znakomity towar handlu wymiennego z polskim turystami, którzy

tabunami przybywali na Mexico Platz.

Wymienialiśmy wonne ziarna i tabliczki słodkości na alkohol i papierosy.

STABILIZACJA!

Światło na końcu tunelu zaczynało stawać się coraz wyraźniejsze, kiedy nagle

przesłoniła je żółta plama.

Graliśmy w karty i oglądaliśmy telewizje. Było wczesne popołudnie.

Dziewczyny o tej porze pracowały w restauracjach a dwójka z naszych lokatorów

nie wróciła jeszcze z pracy.

Rozbrzmiało metaliczne „ dryn, dryn, dryn ” wydane z czaszy mechanicznego dzwonka.

Z mojego miejsca widziałem postać w żółtym okryciu stojącą na korytarzu za oszklonymi

drzwiami wejściowymi.

Wydala mi się obca.

 

To była perfekcyjnie przeprowadzona akcja.

Kiedy Franciszek przekręcił zasuwkę, drzwi otworzyły się z impetem ładunku

wybuchowego?

Sam znalazł się postawiony pod ścianą, a ja i Maciek zostaliśmy rzuceni na podłogę.

Nie rozumiejąc niczego, co zaistniało w ciągu niespełna dwóch sekund, przyciśnięty

kolanem do podłogi, z głową unieruchomiania przez dłoń

wpleciona w moje włosy i chłodem lufy pistoletu przy skroni, starałem się porządkować

myśli

- co się stało. Skąd się wzięli ci ludzie. Kim oni są?

Mój kolor, który miał stale miejsce na lawie zmieszał się z kolorami, rozrzuconych

po podłodze kart.

 Trwało to..3, może...4 minuty, w których wydarzenia ostatnich miesięcy przedstawiały się

w chronologicznej, retrospektywie.

Każdemu obrazowi towarzyszył jasny błysk, jakby przy pomocy flesza

oświetlała się w danym ułamku sekundy zaszufladkowana i odświeżana informacja.

Fotografie z pamięci błądziły ulicami miasta, odwiedzały

tłumne, gwarne, przesycone zapachem dobrego tytoniu kafejki, o których

pisał Irving umieszczając w nich Garpa szukającego własnej wizji świata.

Tumultowy i śpiewający Grinzing, Prater, opera, Schnbrunn.

Ponad 600 letnia Katedra Stefana z jej 230 000 dachówek i strzelista wieża, ukazując

misterną sztukę budownictwa, na którym osiadał biały nalot czasu.

Epistemologiczny realizm został przykryty ciemną kotarą surrealizmu sytuacji.

 

Posadzili nas na łóżku a żółta plama usiadł w naszym centrum kosmicznym.

Mówił po polsku z czeskim akcentem.

- policja kryminalna. Paszporty i zameldowanie.

Tak zwany Meldezetel był najważniejszym papierkiem, dającym możliwość

swobodnego poruszania się po Austrii.

Jego brak groził natychmiastową deportacją.

Dwóch pozostałych przeszukiwało w tym czasie mieszkanie

- ilu was mieszka?

- siedmioro - odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą

- gdzie są pozostali?

- pracują

- macie zezwolenie na prace?

Podaliśmy mu legitymacje firmowe i zaświadczenia o legalności zatrudnienia.

Studiował w milczeniu dokumenty po czym zaczął robić notatki w służbowym notesie.

Dwaj agresorzy w imieniu prawa zakończyli swoje poszukiwania

- nic nie ma

- czego panowie szukacie?

- wczoraj wieczorem był napad z bronią na dom Rosenberg.

To byli wschodnioeuropejczycy.

- my nie mamy nic wspólnego z tą sprawą

- to ja określam, kto ma a kto nie ma.

- z pewnością. Ale mogę zapewnić, ze my jesteśmy czyści.

 

Bezsens tej rozmowy był tak oczywisty jak to, ze mogą z nami zrobić, co chcą.

Sytuacja, w której się znależliżmy przypominała ziarno zboża, które dostaje się pomiędzy

koła zębate państwa i jego organów.

Przesypywane przez rożnego rodzaju instytucje, obserwujące cały proces, egzystencjonalny

na poszczególnych etapach podnosząc kciuk do góry w geście cichego zezwolenia na

dalsze przebywanie w kraju walca, lub spuszczając w dół decydując o oczyszeniu kroków

tego wiedeńskiego tańca.

Metoda dosyć przypominająca polskie struktury postępowania

z przestępstwem. coś na wzór totalitaryzmu, jakby priorytety stawiane przed państwem

rozmydlały się w problemach marginesalnych, jakby mądrość zawarta w „ byt kształtuje

świadomość „ była tylko sloganem.

Różnonarodowość, różna rasowość czy różna wyznaniowość może być problemem, ale tylko

w chwilach, kiedy państwo nie prowadzi profilaktycznej polityki integracyjnej.

Kiedy pozwala rozwijać się żywiołowi różności na własny, nieprzewidziany

i niekontrolowany sposób.

 

 Tak wiec my siedzieliśmy w kontrolowany sposób w niekontrolowanej sytuacji.

Czując ciarki grozy na ciele.

„ Żółta plama ” zabujał się w fotelu.

Wstał sprężyście ze słowami

- my się jeszcze zobaczymy.

Trzasnęły drzwi. Nastąpiła chwila całkowitej ciszy.

Krótka chwila zakłócona krzykami i podobnymi odgłosami, jakie miały

miejsce 30 min wcześniej u nas.

- to pod trzynastka. Odezwał sie Franek.

 

Pod trzynastka mieszkało 5 Polaków.

Nie byli tak zorganizowani jak my. Brakowało tez im szczęścia w poszukiwaniu pracy.

Rysiek był od trzech miesięcy i przepracował zaledwie kilka dni.

W kraju żona, dwójka dzieci, długi zaciągnięte na konto wyjazdu.

Od jakiegoś czasu było widać pogłębiająca się depresje.

Unikał kontaktu z ludźmi.

Zamykał się w swoich problemach nie dopuszczając do nich świata zewnętrznego.

Dekonstrukcja psychiczna tykała prowokująco.

Oczy, od jakiegoś czasu miał szeroko otwarte w ciągłym napięciu i wyczekiwaniu.

Było widać, ze się bal. Bal się tego, co może przynieść dzien. kolejny. Czyli nic.

Po akcji przeprowadzonej u nich w mieszkaniu całkowicie zamknął się w sobie.

Nie odezwał się do nikogo przez cały wieczór.

Rano znaleziono go z przecięta tętnica w nadgarstku dłoni.

Ręka spoczywała w bordowo-brązowej, gęstniejącej, lepkiej masie krwi.

Jego wolność i pragnienia wypłynęły w ciągu kilkunastu minut swoim własnym

rytmem „ Nad pięknym, modrym Dunajem ”.

Na korytarzach Mexicoplatz 3 rozległ się krzyk

- a mówiłem wam kurwa mać nie trzynastka!

A mówiłem. Nie trzynastka!!!

                                                                           bogbag

 

 

bogbag : :
lut 27 2006 AUSTRIA - EMIGRANT Z EMIGRANTÓW - XXVI
Komentarze: 0

 

- emigrant z emigrantów  -

Przyleciał samolotem. Lot miał spokojny i bez stresowy.

Inaczej niż Kichus, który odlatywał z Okęcia parę godzin po tragicznym wypadku

23 stycznia 1980 r. samolotu PLL LOT typu Tu-134 w Warszawie.

Samolot uległ całkowitemu rozbiciu.Fakt, że nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń

z pewnością nie był uspakajającym czynnikiem dla i tak podekscytowanego ucieczką

z PRL-u Kichusia.

 

Jurek znał adres a my termin jego przybycia. Nie znaliśmy stanu, w jakim się pojawi.

 

Przed moim wyjazdem Jurek miał okres paru tygodni nieprzerwanego picia.

Nie znałem tej strony człowieka, którego kilka lat spotykałem w cotygodniowej pogoni

za piłką czy innego rodzaju imprezach towarzyskich.

Faktem jest, że stronił od alkoholu.

Nikt i nigdy nie widział go z piwem czy kieliszkiem w dłoni. Był starszy.

Jego bagaż życiowy i indywidualność dały mu przepustkę przyjęcia go do naszej paczki.

 

Mieszkał sam z matką architektem i od młodzieńczych lat nie mógł znaleźć swoich korzeni

w betonowym podłożu socjalistycznego państwa.

Edukację zakończył na ósmej klasie.

Nie chciał kształcić się dla partyjnych dupków i dyplomu zawieszać na ścianach

warzywniaka. Pracował w rożnych zakamarkach Polski nawiązując szerokie kontakty.

Podobno znał osobiście Jana Himilsbacha o którym opowiadał często anegdoty.

Jego impertynencki sposób zachowania i nieokreślone reakcje na rożnego rodzaju

sytuacje dodawały mu kolorytu.

Kiedyś zapytany w tłocznym autobusie

- czy mógłby pan podać mój bilet do skasowania

Prostował się, wyciągając szyje jakby kogoś szukał i odpowiadał

- ale ja tam nie znam nikogo

Po czym brał bilet od całkowicie zdezorientowanego pasażera i podawał dalej.

Świat jego zamykał się w książkach i płytach gramofonowych.

Wiedze zdobywał sam w zakresie i dziedzinach, które stanowiły jego zainteresowania.

Prowadził swobodne rozmowy w języku angielskim oraz zaopatrywał nas w literaturę

blokowaną przez cenzurę, która sam przemycał ze Szwecji.

 

Jego decyzja przyjazdu do Wiednia była dla nas niespodzianka,

tak jak i po ostatnich ekscesach alkoholowych wielką niewiadomą.

Był trzeźwy. Jednak blada cera i sine worki pod oczami były śladem trudnych dni

zamkniętych w czterech ścianach i delirium.

 

W mieszkaniu robiło się pomału tłoczno.

Po Franku dołączyła do nas para studentów z Krakowa i moja dziewczyna.

Nasza nora przybierała zarysy mieszkania.

Porządek, zapach gotowanych posiłków, parzonej kawy, rozmowy, śmiech i muzyka

łagodziły tęsknotę za najbliższymi i domem rodzinnym.

Dawały złudzenie harmonii.

 

Zrezygnowaliśmy z Maćkiem z naszej części należności za czynsz.

Jak każdy tutaj, Jurek dotarł na resztkach paliwa finansowego i potrzebował wsparcia.

Z kolegą, sąsiadem spod 13-ki wysłaliśmy go na barki.

Miał cholerne szczęście. Prace dostał w pierwszym dniu i zanosiło się, że będzie

mógł ja utrzymać przez pierwszy najtrudniejszy okres.

W piątek po pracy, przy grze w bridge, zwrócił się do mnie

- posłuchaj stary. Tu są wszystkie moje pieniądze.

Zostawiłem sobie trochę na fajki i drobiazgi. Proszę cię...weź je i schowaj.

Obojętne, co się będzie działo. Proszę...jeszcze raz proszę nie dawaj mi tych pieniędzy.

Wyciągnął rękę, w której było 1500 szylingów.

Wiedziałem, co ma na myśli.

Schowałem pieniądze w wierze, ze będzie to dla niego ułatwienie.

Że będzie to drabinka, po której może się wspinać w walce z choroba.

Myliłem się jednak bardzo nie znając siły nałogu.

Zaczął pić kilka godzin później. Piątek, sobota, niedziela.

W poniedziałek nie poszedł na barki.

 Napięcie eskalowało się i zaczynało przybierać astrologiczne apogeum.

Był wtorek, późne popołudnie w chwili, kiedy wszedł do pokoju.

Był jakiś dziwnie niespokojny.

Oczy nieobecne a ciało pogrążone w lekkiej arytmii drżenia.

- oddaj mi pieniądze

- oddaj mu i niech spieprza – odezwał się Franek, który jako współ wynajemcą lokum

już wcześniej zwrócił nam uwagę na zakłócenia czasu potrzebnego do regeneracji.

- nie, nie dostanie.

- oddaj mi pieniądze.....oddaj mi pieniądze.....oddaj mi pieniądze

- powtarzał cały czas podnosząc przy tym glos.

- nie

Ruszył w moim kierunku.

Franek zdążył złapać go za koszule i powstrzymał ten furiacki szturm.

- wypierdalać mi stąd – zasyczał.

Pierwszy raz widziałem go takiego wściekłego.

Wyszedłem z mieszkania. Za mną szedł Maciek i Jurek.

Trzej przyjaciele z boiska.

Ściany szarej studni podwórka, jedno drzewo i kilka pojemników na śmieci miały być

areną rozwiązania konfliktu. Padał deszcz.

- oddaj mi moje pieniądze

- nie dostaniesz. Sam mnie o to prosiłeś

- prosiłem, ale zmieniłem zdanie. Oddaj.

- oddam ci jak wytrzeźwiejesz

- nie. Oddasz mi je w tej chwili

- posłuchaj robisz niepotrzebnie zamieszanie.

Dostaniesz pieniądze jutro.

- ty kurwa złodzieju – ruszył na mnie w desperackim ataku.

Był wyższy i lepiej zbudowany.

Moim atutem była trzeźwość i szybkość. Uderzyłem go otwartą ręka.

Ale impet, z jakim się rzucił, sam w sobie stanowił już bolesną silę.

Zachwiał się na nogach. Poprawiłem drugą ręką.

Z nosa ciekła mu krew zamieniająca się w szeroki potok różu, na mokrej od deszczu twarzy.

Wzbierała sprzeczność we mnie. Stanąłem do bójki w imię koleżeństwa i chęci pomocy

temu, któremu w tej chwili wyrządziłem krzywdę.

Na dodatek w imię pomocy zostałem złodziejem.

Bezradność sytuacji brnącej w ślepy zaułek niszczyła mozolnie wypracowywana normalność

i stabilizacje.

- bandzior, złodziej, kutas pierdolony. Wszyscy jesteście złodzieje.

Wszyscy jesteście kutasy. Zabraliście mi pieniądze.

Stał bezradny obrzucając nas stekiem wyzwisk, które zabierane poprzez krople deszczu

rozbijały się bezdźwięcznie o ubitą ziemie.

W nocy położyłem 1500 szylingów na stole.

Wiedziałem, że go więcej nie zobaczę.

Po tygodniu przysłał kartkę pocztową.

- jestem w Traiskirchen. Złożyłem podanie o emigracje do Australii.

Przepraszam za wszystko.

 

Pozdrowienia z piekła.

 

Jurek

 

* Traiskirchen – obóz dla uchodźców, który w początkach lat  80-tych był całkowicie przeludniony.

                                                                                                         bogbag

 

 

bogbag : :
lut 26 2006 AUSTRIA - BARKA - XXV
Komentarze: 1

 

- barka -

 

Dochodziła godzina 6 rano. Szliśmy z Maćkiem po torach bocznicy kolejowej w kierunku

ramp rozładunkowych portu na Dunaju.

Z daleka było widać grupkę ludzi zajętych rozmowami, paleniem papierosów

i przestępowaniem z nogi na nogę.

Złączyliśmy się z masą stającą na jej obrzeżu w oczekiwaniu na rozwój dalszych wypadków.

W chwili, kiedy z biura wyszedł mężczyzna o nieprzeciętnej tuszy i czerwieńszej czerwieni

na twarzy wskazującej na chorobę nadciśnienia tętniczego, bezładna masa zaczęła się

kształtować samoistnie w jeden zgrabny szereg.

Stanęliśmy na końcu asymilując się z formą i wyczekiwaniem.

Wszyscy prężyli się dodając sobie szerokości i wysokości.

Pracodawca przechodził wzdłuż szeregu lustrując każdego pod kątem tylko sobie znanych

kryteriów.

Niczym scena z filmu.

Parokrotnie bywałem w Łódzkiej WFF jako statysta.

Ba.. raz nawet z umową dublera w kieszeni. Za wypłatę kupiłem sobie płetwy i maskę

do nurkowania. Widywałem Klosa, Brunera, Marusie i Szarika.

Właściwie dwa Szariki, bo i Szarik miał swojego dublera.

Rozglądałem się w poszukiwaniu kamer.

Nie dostrzegając jednak niczego z fikcji zdałem sobie sprawę, że to rzeczywistość.

Czerwona twarz przemówiła kilka zdań i znów ruszyła wzdłuż szeregu.

Koncentrowałem się bardziej na jego gestach niż na mowie.

Znajomość języka miałem opanowaną do zrobienia zakupów w sklepie samoobsługowym.

- ty - wskazał palcem na jednego z rzędu

- ty i ty i jeszcze ty.

Wybrał czwórkę szczęśliwców z grupy ponad dwudziesto osobowej.

- reszta jutro.

Łańcuch ludzki zaczął się rwać. Każde jego ogniwo podążało z różną szybkością

i w różnym kierunku przed siebie.

Za naszymi plecami rozległ się warkot silników maszyn portowych.

Zaczynał się dzień pracy. Nie dla nas.

Kilkakrotnie jeszcze byliśmy biernymi obserwatorami procedury selekcji.

Rutynowy szereg, rutynowy przemarsz brzuchacza, rutynowe ty.. ty ... i ty,

rutynowe...reszta jutro.

Codziennie zmieniały się sylwetki.

Codziennie pojawiały się i ubywały ludzkie charaktery bez imion.

Niekończącą się rotacja siły roboczej.

Któregoś dnia „czerwona twarz„ rozpoczął swoja wyliczankę ty... ty i ty.

Tym razem ty i ty byliśmy my.

- troje - podsumował nieznajomy.

- a jakie to ma znaczenie?

- koks albo węgiel. Czterech jest do zboża i zapałek.

- zapałki?

- tak nazywamy bele drewniane pakowane w bryły 12 metrów sześciennych.

Przypływają z Europy Wschodniej. Miesiąc temu taka bryła rozsypała się w czasie

przeładunku i drewniane klocki runęły z wysokości 10 m szybując jak zapałki.

Jedna trafiła chłopaka. Zabrali go w ciężkim stanie.

Nikt nie wie, co się z nim stało. Nikt nie pyta. Nikt nie odpowiada.

W nowym świecie stawialiśmy ciągle pytania. Uczyliśmy się określeń, języka, poruszania

po omacku nie mając nauczyciela. Życiowi samoucy. Chcąc za egzystować w innym

wymiarze, musieliśmy przyjąć metody dziecka dwu, trzyletniego ciekawego świata

i ze zdolnościami nieograniczonego wchłaniania wszystkiego, co nowe i intrygujące.

Silny przesiew myśli, który w efekcie prowadził do wysokiej koncentracji celów i zachowań.

Przełożenie  środka ciężkości, co ważne a co mniej ważne.

Co znaczy duma, krnąbrność? Zdolność samodzielnego podejmowania decyzji i kierunku,

w którym one zmierzały.

Duże wyzwanie dla nieukształtowanego umysłu w wykształtowanym ciele.

 

Wzięliśmy łopaty i weszliśmy na barkę. Lekka bryza wodna chłodziła stojące, parne powietrze

w chwili, kiedy otwieraliśmy metalowe pokrywy komory ładunkowej.

Słonce zaiskrzyło miliardami punkcików odbijając się od odmiany czarnego złota.

Pierwsze minuty staliśmy na pokładzie przyglądając się jak potężne szczęki

przeładowywarki nabierały surowiec i po chwili przesypywały go na podstawione wagony

kolejowe.Operatorem maszyny był Jugosłowianin Mirkovic. Podły typ.

Nie przepadał za naszą nacją..

Ciągle powtarzał, że po Wiedniu na piechotę chodzą tylko psy i Polacy.

Był zatrudniony na stale.

 

W chwilach, kiedy jedna ze stron osiąga komfort, drugą zaczyna gryźć dyskomfort.

Czysta zależność odwrotnie proporcjonalna, w której my zajęliśmy miejsce mianownika.

 

Sygnałem klaksonu, Mirkovic, dał nam znak, że miejsce mianownika jest pod kreską,

czyli pod pokładem. Wskoczyliśmy na hałdę i zaczęliśmy podgarniać koks w miejsce,

z którego był zabierany przez olbrzymie szczęki.

Na pozór prosta czynność okazała się zadaniem wymagającym siły i zręczności.

Metal łopat dźwięczał, zgrzytał próbując przekroić zalęgające tony niekształtnych bryłek.

Drewniane trzonki łopat wykręcały dłonie, zdzierały naskórek i tworzyły pęcherze

z czasem zamieniane w zrogowaciałą tkankę.

Temperatura wzrastała do 40 stopni.

Organizm naturalną reakcją produkował coraz to więcej cieczy schładzającej, na której

osiadała lekka błona czarnego nalotu.

Gdzieniegdzie było widać spływającą grubszą krople, skupiającą w sobie po drodze zbierane

małe cząsteczki potu i pyłu, tworząc jaśniejszą smugę na ciele, zawijająca zakola,

tak jak rzeka spływająca z gór zbierając po drodze piach, żwir i mniejsze otoczaki znajdując

swoja deltę ujścia gdzieś w okolicach paska spodni.

W chwilach, kiedy potężne szczęki, opuszczane do ładowni, huśtały się na wszystkie strony

głęboko kalecząc z głuchym trzaskiem drewniane wewnętrzne ściany ładowni, uciekaliśmy

w narożniki potykając się, skręcając kostki i kalecząc dłonie na ostrym materiale.

Było to jedyne miejsce gdzie kończył się zasięg ramion ton metalu.

- ten skurwiel jugolski ma coś z czetnika

- jak tak dalej pójdzie to nas pozabija

- zamienili haki do wieszania na koparki do rozwalania czaszek.

- w każdej nacji znajdzie się jakaś parszywa świnia.

- nie ma w głowie to ma w łapach

- ty masz w głowie i jeszcze więcej w łapach

- fakt i trudno tego nie zauważyć - pokazał w tym momencie krwawiące dłonie.

- jak skończysz dziekankę to możesz napisać prace magisterską na AGH na temat

materiałów opalowych.

- żeby Lenin wiedział, jaką nam przyszłość zgotował....

Z góry rozległo się głośnie

- byrzo, byrzo, piczku materi.

Łopaty znów zadźwięczały głośniej.

 

O dwunastej syrena dała znak, ze możemy opuścić koksową saunę.

Nie mogłem rozprostować palców dłoni.

Milimetr po milimetrze mięśnie znów naciągały się do normalności.

 

Siedziałem na pokładzie barki z kanapką w dłoni i puszką coca coli.

Wzrok bezwiednie wędrował na drugi brzeg, pomału przyzwyczajając się do jaskrawości

światła słonecznego i kontrastu życia. Falującą woda wyciszyła napięcie a myśli

popłynęły z prądem, niczym pasażer na gapę, w kierunku delty ujścia Dunaju.

Odżyły wspomnienia.

 

Rumunia.

Dokładnie w tym okresie, wyjeżdżaliśmy dwa lata z rzędu do Mamai, kurortu nadmorskiego.

W tej części wybrzeża, osiemdziesiąt procent, stanowiła infrastruktura zachodniego

przemysłu turystycznego. Namiastka wielkiego świata.

Życie na fali luzu i wolność, która rozszerzała się poza granice przyzwoitości a zamykała

w granicach 10 kilometrowego przewężenia lądu pomiędzy morzem czarnym a jeziorem

Siutghiol. Spanie, sex, picie. Lenistwo rozciągnięte w młodzieńczej pozie na krawędzi

basenu hotelowego z widokiem na spokojna tafle morza.

Nie pamiętam jak ją poznałem. Jakoś uleciało mi to z pamięci w młynie szaleńczej zabawy.

Dzięki pomocy Maćka, mojego tłumacza, umówiłem się z nią na osiemnasta.

Spóźniłem się dwie godziny. Czekała na schodach przed wejściem do hotelu.

 

Miała na imię Dana. Mieszkała i studiowała w Bukareszcie.

170 cm wzrostu, szczupła, biodra wyraziście odcinające się od lini tali, czarne, długie

do ramion włosy, śniada cera, wyraźne rysy twarzy z wspaniale utrzymanymi proporcjami.

Miała coś w sobie z wizerunku ostatniej królowej Egiptu słynnej z urody i inteligencji.

Nazywałem ja Kleopatra mierzei.

 

Zostawiliśmy Maćka przed wejściem do jednej z niemieckich dyskotek, kupiliśmy

butelkę białego wina i w milczeniu poszliśmy na plażę.

Cisza wynikająca z bariery językowej nie była niemiła.

Szum fal morskich liżących nasze stopy, oświetlonych coraz silniej przebłyskującym

księżycem, zastępował słowa. Pozostawiając za nami światła i gwar, zanurzając się coraz

bardziej w naturalną ciemność i odgłosy natury, zbliżaliśmy się do punktu, w którym

ciekawość i podniecenie nie potrzebują obecności żadnego z tłumaczy..

Usiedliśmy w niewielkim zakolu wydm. Rozpaliłem ognisko i otworzyłem wino.

Popijaliśmy małymi łykami z butelki, co jakiś czas wstawiając ją w otwór wykopany

w piasku. Dłonią zacząłem bawić się jej włosami, wplatając w nie palce, zakręcając

w formie spirali. Muskałem brwi, nos i usta. Rozchyliła je lekko dotykając językiem

mojego palca.Zwilżonym opuszkiem prowadziłem wędrówkę poprzez podbródek,

szyje do wycięcia w białej bluzce.

Rozpinałem guziki wyczekując reakcji. Dana  była spięta, ale nie przerywała

moich pieszczot. Zsunąłem jej okrycie z ramion.

Jak klatki kadru w spowolnionym tempie odsłaniał się opalony korpus?

Światło płomieniami tańczyło rwącymi się cieniami na jej smukłym ciele.

Piersi miała jędrne a miejsca skrywane strojem kąpielowym były w jaśniejszym odcieniu.

Kontrastował on z dużymi ciemnymi obwódkami, w centrum których prężyły się twarde,

pokryte siatką miniaturowych kraterów sutki.

Przywarliśmy ustami do siebie.

Napięcie całego wieczoru dawało upust w gestach. Zdarła ze mnie koszulę.

Usta i języki rozpoczęły szaleńczy taniec w poszukiwaniu punktów erotogennych.

Dłonią rozchyliłem jej uda....

W geście akceptacji, uniosła lekko biodra pomagając mi zdjąć skąpo skrojony kawałek

materiału strzegący dojścia do celu wędrówki mojego pożądania.

Jej indywidualne predyspozycje, południowoeuropejski temperament czy odmienność

niemego kontaktu, produkowały w niej wilgoć w ilościach wypływających na zewnątrz

i ułatwiających powolną i głęboką penetrację wnętrza jej kwiatu doznań i pragnień.

Czułem twardość jej centrum, w chwili, kiedy odchyliła głowę do tylu, ciało wygięła

w lekkim łuku a palce dłoni z nienaturalną siłą czesały i zagłębiały się coraz bardziej

w muszelkowym prochu 8 kilometrowego pasa plaży.

Językiem, badawczo, doszukiwałem się charakterystyki smaków jej ciała.

Lekki naturalny pot wymieszany ze świeżością kosmetyków, sól osiadającą z wiatrem

na jej ciele, ciepło całodziennego słońca.

Nad wszystkimi tymi subtelnymi, niewidzialnymi składnikami dominował, intensywny,

gesty smak podniecenia.Przejęła inicjatywę.

Naciskając moje prawe ramie, odepchnęła mnie i położyła na plecach.

Kiedy klęknęła nademną, wiatr podnosił krótka, plisowaną spódniczkę a rozpięta bluzka

załopotała zwiewnie w resztkach światła wygasającego ogniska.

Pieściła moje ramiona i tors, w chwili, kiedy w nią się zagłębiałem.

Ten taniec ciał zaczynający się od powolnych, leniwych ruchów w rytm dźwięków fal

morskich, stopniowo przybierał na rytmie, zagłuszając melodie natury i kontrole nad

wszystkimi zmysłami, w czarodziejskim transie ekstazy.

W chwili, kiedy ostatni płomień pochłonęła ciemność a noc przeszył lekki spazm,

ciała zamarły w nienaturalnej pozie spełnienia.

 

Ryk syreny i ból dłoni odczułem jak uderzenie młotem gumowym w świadomość.

 

Kolejne godziny były powielaniem poprzednich z ta tylko różnicą, ze musieliśmy polewać

ładunek i siebie woda, gdyż upal i natężenie pyłu stawało się trudne do wytrzymania.

 

O 16.00 znów rozległa się syrena.

Chłodna woda natrysku zbierała brud i masowała pokurczone mięsnie.

Przebrani z uśmiechem na ustach stawiliśmy się w biurze.

- mde ? – odezwał się szef

- ja, ja mde aber glcklich – odpowiedział trzeci

- kommt ihr morgen ?

- o co on się pyta ? – zapytałem

- czy jesteśmy zmęczeni i czy przyjdziemy jutro?

- powiedz, ze będziemy

- ja wir kommen

- dann bis morgen

Podał każdemu kopertę, na której widniało jugosłowiańskie nazwisko a w środku

350 szylingów. Wartość miesięcznej pracy w Polsce.

Po kilu dniach przerzucania koksu, stwierdziłem, ze dłonie nadają się tylko do łopaty

i butelki. Tak wiec szuflowaliśmy i piliśmy, piliśmy i szuflowaliśmy.

 

Sen przerwało glos dzwonienia starej daty, mechanicznego budzika.

- przeeeeeeeeeeeeeeejebane – rozległo się w śpiącym jeszcze pokoju.

To Maciek z entuzjazmem powitał kolejny dzien. Dzień wymarzonej wolności.

                                                                                                                       bogbag

 

 

bogbag : :
lut 25 2006 AUSTRIA - KRZYWA WIEŻA - XXIV
Komentarze: 1

 

- krzywa cipa w kościele - 

 

Pierwsza niedziela w Wiedniu, nie przypominała w niczym pogodnych dni wolnych od zajęć

w Polsce. Rodzinne śniadanie.

Spotkanie z kolegami w parku 3-go maja.

Mecz w piłkę nożną czy jogging, później stała kawiarnia, w której spotykaliśmy się na piwie.

Obiad znów w gronie najbliższych i wieczorne imprezy z znajomymi.

Kino. Schematy wypalane przez wiele lat traciły swoje wzory.

W półmrocznym pomieszczeniu gdzie stały sanitariaty próbowałem zmyć z siebie ślady

dezorganizacji i niepewności dnia kolejnego. Śniadanie.

Konserwa z puszki, chleb i woda przegotowana w blaszanym kubku.

Mając dosyć ponurości i żadnego azymutu celu, poszliśmy do naszych ćwierć znajomych.

Mieszkali w sąsiednim bezriku wiec dało się przebyć odległość z buta.

Buty mieliśmy dobre.

Nowe. Zakupione jeszcze w Berlinie w czasach nie tak odległej beztroskiej pogoni

za przygodami. Jeździliśmy tam, co miesiąc mając znakomite połączenie w nocy.

Dwudziesta z groszami wyjazd z Łodzi. Kuszetka.

Około szóstej rano wysiadka w Berlinie.

Drobne geszefty z cyganami, dzień rozrywki, zakupów i powrót, również nocnym

pociągiem, z zerowym bilansem zysków i strat finansowych.

Bogatsi o kolejna eskapadę.

 

 - Jedziecie z nami na Kahlenberg? – powitał nas pytaniem chłopak, którego poznałem

trzy dni temu i nie wiedziałem nawet jak ma na imię.

- a co tam jest?

- Kościół.

- do Kościoła? Kościół mamy przecież przed oknami.

- to inny Kościół...polski

- a jaka to różnica? Czczą tam, Sobieskiego?

- Tam nie czczą nikogo. Tam czci się kontakty.

Jechaliśmy ok. 30 min. Pierwszy raz widziałem, choć przelotnie, zza szyby samochodu,

piękno miasta. Przytłoczony jednak problemami egzystencjonalnymi nie potrafiłem

realizować tych faktów i oddać się skupieniu i prawdziwej ocenie tego, co stanowiło klimat

architektury i historii.

Budynek kościoła stał za ogrodzeniem z prętów metalowych o wysokości 150 cm

i zakończonych ostrymi jak strzały grotami.

Przebijając się przez tłum z ciekawości wszedłem do świątyni Boga.

W skupieni i ciszy stało nie więcej jak trzydzieści osób. Wyszedłem.

Na zewnątrz liczba uczestników nabożeństwa była pięciokrotnie większa.

Gwar i tumult.

Atmosfera jarmarku lub giełdy papierów wartościowych.

Rewia mody, giełda samochodów.

Głośne...Kto co kupił, szeptane?...Kto co ukradł?

Płot, oddzielający ruch uliczny od miejsc sakralnych stanowił unikalną tablicę ogłoszeń.

Na każdym pręcie nabite były ogłoszenia;

- poszukuje pracy......

- poszukuje mieszkania....

- poszukuje pracy.....

- kupie....

- sprzedam.....

- puszkuje pracy..

...............

Do ogrodzenia podszedł chłopak ok.25 lat.

Nabił na jeden z nielicznych nie udekorowanych grotów kartkę formatu A4.

 

 

POSZUKUJĘ MIESZKANIA.

INFORMACJĘ  PROSZĘ KIEROWAĆ POD ADRESEM:

FRANCISZEK KALINOWSKI.

MAYERSTR 26

 

- jakie masz oczekiwania? – Zadałem pytanie w przypływie świadomości, że jest coś,

co my mamy a inni potrzebują.

- łóżko, kuchnia, toaleta.

- masz pieniądze na kaucje?

- skoro wymagacie to mam. Mieszkam z pedałem i sytuacja jest uciążliwa. -

Mówiąc to ruchem głowy wskazał na człowieka stojącego nieopodal.

- nie przyglądaj mi się tak badawczo. Mam dziewczynę w Polsce.

 

Mężczyzna miał około czterdziestu lat. Był zadbany. W jego sylwetce widoczne było

skrzywienie i to nie tylko to seksualne.

Asymetria czyni człowieka ciekawszym w chwili, kiedy dusza nie pasuje do ciała.

Kiedy jego wizualny odbiór przez innych, całkowicie łamie wyobrażenia o bogatości wnętrza

i szerokości horyzontów myślowych?

Osobnik ten nie posiadał jednak takowej.

Karol, bo tak miał na imię obiekt naszej lustracji, mieszkał w Wiedniu od kilku lat.

Cały dzień spędzał w przybytkach gastronomii.

Część dnia, pochłaniała mu praca w dużej restauracji w Stadtparku, gdzie lawirował

pomiędzy stolikami z tacami pełnymi golonek i piwa w masywnych szklanych kuflach.

Pozostała cześć wolnego czasu upływała mu w kafejce niedaleko stacji U-Bahn

przy Karlsplatz, znanej ze spotkań homoseksualistów.

W mieszkaniu, Karol tankował snem siły, obciągał laski i dawał dupy.

Jego, na jedna stronę, pochylającą się sylwetka i zamiłowania do wystawiania się i bzykania

przez innych nadały mu przydomek  „krzywa cipa ”.

 

- Jak masz na imię

- Franek – odpowiedział i wyciągnął do mnie dłoń.

- będzie cię to kosztowało 100 dolarów

- będę wieczorem.

Podałem mu adres.

 

Dzięki kościelnej giełdzie, Franek znalazł nową enklawę schronienia.

My kompana na parę miesięcy i środki na przetrwanie kolejnych dni.

Zbiorowisko pomału traciło na gęstości. Ludzie rozchodzili się.

Jedni zadowoleni z przebiegu modlitwy bazarowej, inni zawiedzeni i sfrustrowani z głowami

opuszczonymi na piersiach i ramionami pochylonymi do przodu w geście zamknięcia.

 

„ Krzywa cipa ” rozglądał się dalej po rozchodzących, wypatrując

 w twarzach kolejnej ofiary tamtych czasów, która w geście podzięki,

za udzielone schronienie, byłaby gotowa zasadzić mu bolca...

 

                                                                                              bogbag

 

 

bogbag : :
lut 24 2006 AUSTRIA - MEXICO PALTZ - XXIII
Komentarze: 2

 

- Mexico Platz -

 

Wyglądając przez okno z dużego pokoju, roztaczał się widok na obszar, który z czasem

stał się jakby powiększeniem naszej powierzchni mieszkaniowej.

Architektonicznie nie przedstawiało to miejsce szczególnych wartości.

Czworokątny platz, w centrum, którego stała świątynia wiary chrześcijańskiej.

Mały skwer, kilka drzew, ścieżek. Kilka ławek.

Mekka handlu. Najpotężniejsze centrum legalności i nielegalności wszystkiego,

co łączyło

Europę wschodnią i zachodnią.

Wszystko zaczęło się mieszać na tym niewielkim, zamkniętym czterema ulicami terenie.

Mekka – islam – Mahomed, kościół – chrześcijanie – Jezus, a to wszystko otoczone

judaizmem, któremu przewodzi Mojżesz ze swoją Torą.

W Łodzi, w mieście, które przez cale lata było moją Arką Noego, kultura żydowska

zakorzeniła się i trwała przez blisko 200 lat pozostawiając trwałą spuściznę.

Jako dziecko nie miałem z nią jednak styczności za wyjątkiem dwóch szkolnych koleżanek

i niesmacznych kawałów o Icku i Rewce.

Teraz czułem się wchłonięty i chcąc, nie chcąc musiałem się wkomponować w ten pejzaż.

W rozmowach ze sprzedawcami pomału przyswajałem sobie ich mądrość i sposób

widzenia świata. Słowa koszerność, szabat, rabin, wtapiały się w codzienność.

Dowiedziałem się ze Aguna to kobieta nie mogaca odzyskać wolności skuta przysięgą

małżeńską, że Brit miała odbywać się w ósmym dniu narodzin chłopca.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego pozbawiają go części napletka.

Myślałem;

- ich wiara ich napletki.

Mexico plac w całości należał do tej społeczności. Zdominowany napisami Bank,

Antiquitten, Basar, Lebensmittel, Elektrogerte i wiele innych nadawał pędu

i jednocześnie senności w obrazie.

Zakres oferowanych usług, był tylko formą wyrażaną na tablicach informacyjnych,

neonach czy nazwach sklepów. Całkowita elastyczność biznesu.

W banku można było sprzedać kawior.

W sklepie spożywczym wymienić pieniądze.

Kolejna doza, niesamowicie zacierającej granice zrozumienia, mieszanki.

Codzienność w kraju wyryła w mojej świadomości obraz Polski wyłożonej kostką brukową

z żółtego sera i octem płynącym.

Maxiko plac było zaś tundrą i tajgą zasobną we wszelkiego rodzaju artykuły, o których

istnieniu nawet nigdy nie wiedziałem.

Ludzie gonili w poszukiwaniu grosza a grosz przelewał się bezdźwięcznie witrynami wystaw.

Najciekawsze były te z założenia spełniające funkcje polskich sklepów wiejskich, w których

na półkach obok cukru, w podobnych brązowo-beżowych torebkach, stały gwoździe 5 calowe

sprzedawane na wagę i świadczyły o wielofunkcyjności oferowanych towarów.

Oczywiście skala wyboru nie mieściła się w żadnej do tej pory przeze mnie wypracowanych norm.

Wystawy zastawione, a właściwie bardziej zasypane, były różnością.

Począwszy od zegarków elektronicznych, wydanych w dziesiątkach designe, z wyprasowanymi

w kopertę miniaturowymi kalkulatorami, mrugającymi światełkami tarcz i cyferek, po piękne

stare szafy z finezyjnymi zamkami, kluczykami, profilowanymi wykończeniami i ornamentami,

przeborowanymi narzędziem czasu i kornikami.

Sterty kawy, różnokolorowej wełny, bele z materiałem, telefony, wieże stereofoniczne,

miały tylko jedna granice, która stanowiła szyba wystawowa.

W drugą stronę zatarta była linia, co jest dekoracją, co należy do „na pokaz” a co stanowiło

już wyraźną cześć powierzchni sprzedaży.

 

Pomiędzy tymi zwałami „wszystkiego” stało cudo rzemiosła artystycznego.

Stary zegar kominkowy.Zamkniety w bryle mogącej mieć ok 12 decymetrów sześciennych.

Nie był duży, ale nie mógł też zginąć z powodu rozmiarów.

Swoim pięknem i delikatnością wykonania detali nie pasował do tej i tak już poszarpanej

charakterystyki obrazu.

Niczym skrzypek w orkiestrze kameralnej, któremu ześlizgnął się palec ze struny

i w ten sposób natychmiast skupiający na sobie spojrzenie, tak było i z tym centrum mojej uwagi.

Zrobiony w stylu empirycznym, przedstawiał boginie nad boginiami zrodzoną z kropli krwi,

władcy nieba Uranosa, która opadła na powierzchnie morza.

Piana morska była tworzywem, z którego powstała.

Afrodyta. Piękność nad pięknościami, leżała na posłaniu bogów w pozycji otwierającej bramy

fantazji zmysłów, doznań i uczuć.

Dolna cześć pół sofy, w której znajdowała się za kryształowym szkłem, biała, lekko

przysypana szafranowym pyłkiem, wykonana z kości słoniowej okrągła tarcza zegara,

z prostymi wskazówkami i rzymskimi cyframi, nad którą rozpościerał się miniaturowy,

półkolisty daszek z blachy pokrytej brązem, stanowiła podstawę starożytnego,

wygodnego legowiska próżności.

Cyferblat umieszczony był w centralnym punkcie podstawy, zamkniętej w formę

prostokąta od dołu i góry stopniowanymi odlewami z cennego metalu.

Po obu stronach, mechanizmu odmierzającego czas, symetrycznie, skradały się dwa lwy,

z ogonami wywiniętymi ponad grzbietem, do wielkich mis wypełnionych owocami Europy

Południowej. W narożnikach stały zebrane i spięte w wiązkę, olbrzymich rozmiarów topory.

Na cokole rozpościerała się cześć przeznaczona do odpoczynku.

Boczny jej element wypełniały ośmiopłatkowe kwiaty, pomiędzy które wdzierała się dzika

zwierzyna w plastycznie wygiętych, dziwnych pozach.

Na sofie pokrytej wielką poduchą, której narożniki powiązane były w pęki i

kończyły się frędzlami, spowita w nagość, w pobocznej pozycji leżała Afrodyta.

Ciało jej okryte było skrawkiem materiału, zasłaniając dostęp oczom do miejsc najbardziej

pożądanych, przepasającym biodra i osuwającym się zwiewnie, odsłaniając pachwinę

i zawisając na trójkącie łona.

Z tego samego materiału, wykonane były, przepaski przewiązane na obydwu przedramieniach.

Uda prawie w całości odsłonięte.

Z głową odchyloną do tylu i rękoma uniesionymi do góry, trzymała dorodną kiść winogron.

Jej rozchylone usta, w połączeniu z nagością dorodnych piersi, były wyrazem erotyzmu

zawartym w tym dziele ceramiki i metaloplastyki.

U stóp, założonych jedna na druga, stał pokaźnych rozmiarów dzban, wypełniony winem,

 otoczony luźno rozrzuconymi owocami.

Chodziłem i oglądałem zegar w poszukiwaniu kobiety i piękna tak brakującego

w codzienności naszego placu. Któregoś dnia wytworny, zegar zniknął.

Czas pozostał, który tak jak towary w tym bajecznym sklepie miał tylko jedną granicę.

Była nią teraźniejszość.

Nie mogłem wrócić. Nie mogłem oglądać się w przeszłość.

Jedyna opcja przestrzeni i przyjaźni z czasem to spojenie w przyszłość.

Musiałem tylko jeszcze wpleść w to wszystko moją mantre;

- prawdziwym klejnotem jest zdolność przetrwania.

 

                                                                           bogbag

 

 

bogbag : :