lut 24 2006

AUSTRIA - MEXICO PALTZ - XXIII


Komentarze: 2

 

- Mexico Platz -

 

Wyglądając przez okno z dużego pokoju, roztaczał się widok na obszar, który z czasem

stał się jakby powiększeniem naszej powierzchni mieszkaniowej.

Architektonicznie nie przedstawiało to miejsce szczególnych wartości.

Czworokątny platz, w centrum, którego stała świątynia wiary chrześcijańskiej.

Mały skwer, kilka drzew, ścieżek. Kilka ławek.

Mekka handlu. Najpotężniejsze centrum legalności i nielegalności wszystkiego,

co łączyło

Europę wschodnią i zachodnią.

Wszystko zaczęło się mieszać na tym niewielkim, zamkniętym czterema ulicami terenie.

Mekka – islam – Mahomed, kościół – chrześcijanie – Jezus, a to wszystko otoczone

judaizmem, któremu przewodzi Mojżesz ze swoją Torą.

W Łodzi, w mieście, które przez cale lata było moją Arką Noego, kultura żydowska

zakorzeniła się i trwała przez blisko 200 lat pozostawiając trwałą spuściznę.

Jako dziecko nie miałem z nią jednak styczności za wyjątkiem dwóch szkolnych koleżanek

i niesmacznych kawałów o Icku i Rewce.

Teraz czułem się wchłonięty i chcąc, nie chcąc musiałem się wkomponować w ten pejzaż.

W rozmowach ze sprzedawcami pomału przyswajałem sobie ich mądrość i sposób

widzenia świata. Słowa koszerność, szabat, rabin, wtapiały się w codzienność.

Dowiedziałem się ze Aguna to kobieta nie mogaca odzyskać wolności skuta przysięgą

małżeńską, że Brit miała odbywać się w ósmym dniu narodzin chłopca.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego pozbawiają go części napletka.

Myślałem;

- ich wiara ich napletki.

Mexico plac w całości należał do tej społeczności. Zdominowany napisami Bank,

Antiquitten, Basar, Lebensmittel, Elektrogerte i wiele innych nadawał pędu

i jednocześnie senności w obrazie.

Zakres oferowanych usług, był tylko formą wyrażaną na tablicach informacyjnych,

neonach czy nazwach sklepów. Całkowita elastyczność biznesu.

W banku można było sprzedać kawior.

W sklepie spożywczym wymienić pieniądze.

Kolejna doza, niesamowicie zacierającej granice zrozumienia, mieszanki.

Codzienność w kraju wyryła w mojej świadomości obraz Polski wyłożonej kostką brukową

z żółtego sera i octem płynącym.

Maxiko plac było zaś tundrą i tajgą zasobną we wszelkiego rodzaju artykuły, o których

istnieniu nawet nigdy nie wiedziałem.

Ludzie gonili w poszukiwaniu grosza a grosz przelewał się bezdźwięcznie witrynami wystaw.

Najciekawsze były te z założenia spełniające funkcje polskich sklepów wiejskich, w których

na półkach obok cukru, w podobnych brązowo-beżowych torebkach, stały gwoździe 5 calowe

sprzedawane na wagę i świadczyły o wielofunkcyjności oferowanych towarów.

Oczywiście skala wyboru nie mieściła się w żadnej do tej pory przeze mnie wypracowanych norm.

Wystawy zastawione, a właściwie bardziej zasypane, były różnością.

Począwszy od zegarków elektronicznych, wydanych w dziesiątkach designe, z wyprasowanymi

w kopertę miniaturowymi kalkulatorami, mrugającymi światełkami tarcz i cyferek, po piękne

stare szafy z finezyjnymi zamkami, kluczykami, profilowanymi wykończeniami i ornamentami,

przeborowanymi narzędziem czasu i kornikami.

Sterty kawy, różnokolorowej wełny, bele z materiałem, telefony, wieże stereofoniczne,

miały tylko jedna granice, która stanowiła szyba wystawowa.

W drugą stronę zatarta była linia, co jest dekoracją, co należy do „na pokaz” a co stanowiło

już wyraźną cześć powierzchni sprzedaży.

 

Pomiędzy tymi zwałami „wszystkiego” stało cudo rzemiosła artystycznego.

Stary zegar kominkowy.Zamkniety w bryle mogącej mieć ok 12 decymetrów sześciennych.

Nie był duży, ale nie mógł też zginąć z powodu rozmiarów.

Swoim pięknem i delikatnością wykonania detali nie pasował do tej i tak już poszarpanej

charakterystyki obrazu.

Niczym skrzypek w orkiestrze kameralnej, któremu ześlizgnął się palec ze struny

i w ten sposób natychmiast skupiający na sobie spojrzenie, tak było i z tym centrum mojej uwagi.

Zrobiony w stylu empirycznym, przedstawiał boginie nad boginiami zrodzoną z kropli krwi,

władcy nieba Uranosa, która opadła na powierzchnie morza.

Piana morska była tworzywem, z którego powstała.

Afrodyta. Piękność nad pięknościami, leżała na posłaniu bogów w pozycji otwierającej bramy

fantazji zmysłów, doznań i uczuć.

Dolna cześć pół sofy, w której znajdowała się za kryształowym szkłem, biała, lekko

przysypana szafranowym pyłkiem, wykonana z kości słoniowej okrągła tarcza zegara,

z prostymi wskazówkami i rzymskimi cyframi, nad którą rozpościerał się miniaturowy,

półkolisty daszek z blachy pokrytej brązem, stanowiła podstawę starożytnego,

wygodnego legowiska próżności.

Cyferblat umieszczony był w centralnym punkcie podstawy, zamkniętej w formę

prostokąta od dołu i góry stopniowanymi odlewami z cennego metalu.

Po obu stronach, mechanizmu odmierzającego czas, symetrycznie, skradały się dwa lwy,

z ogonami wywiniętymi ponad grzbietem, do wielkich mis wypełnionych owocami Europy

Południowej. W narożnikach stały zebrane i spięte w wiązkę, olbrzymich rozmiarów topory.

Na cokole rozpościerała się cześć przeznaczona do odpoczynku.

Boczny jej element wypełniały ośmiopłatkowe kwiaty, pomiędzy które wdzierała się dzika

zwierzyna w plastycznie wygiętych, dziwnych pozach.

Na sofie pokrytej wielką poduchą, której narożniki powiązane były w pęki i

kończyły się frędzlami, spowita w nagość, w pobocznej pozycji leżała Afrodyta.

Ciało jej okryte było skrawkiem materiału, zasłaniając dostęp oczom do miejsc najbardziej

pożądanych, przepasającym biodra i osuwającym się zwiewnie, odsłaniając pachwinę

i zawisając na trójkącie łona.

Z tego samego materiału, wykonane były, przepaski przewiązane na obydwu przedramieniach.

Uda prawie w całości odsłonięte.

Z głową odchyloną do tylu i rękoma uniesionymi do góry, trzymała dorodną kiść winogron.

Jej rozchylone usta, w połączeniu z nagością dorodnych piersi, były wyrazem erotyzmu

zawartym w tym dziele ceramiki i metaloplastyki.

U stóp, założonych jedna na druga, stał pokaźnych rozmiarów dzban, wypełniony winem,

 otoczony luźno rozrzuconymi owocami.

Chodziłem i oglądałem zegar w poszukiwaniu kobiety i piękna tak brakującego

w codzienności naszego placu. Któregoś dnia wytworny, zegar zniknął.

Czas pozostał, który tak jak towary w tym bajecznym sklepie miał tylko jedną granicę.

Była nią teraźniejszość.

Nie mogłem wrócić. Nie mogłem oglądać się w przeszłość.

Jedyna opcja przestrzeni i przyjaźni z czasem to spojenie w przyszłość.

Musiałem tylko jeszcze wpleść w to wszystko moją mantre;

- prawdziwym klejnotem jest zdolność przetrwania.

 

                                                                           bogbag

 

 

bogbag : :
26 lutego 2006, 20:40
.. to chyba inteligencja. dziekuje za mila ocene opisow.
pozdrawiam
25 lutego 2006, 15:22
...nocą,kiedy to czytałam poczułam się zupełnie tak,jakbym tam była...stała gdzieś z boku w roli obserwatora...a wszystko dzięki tym wspaniałym opisom...

...przetrwanie...hmmm...w duecie z przystosowaniem...

Dodaj komentarz