AUSTRIA - EMIGRANT Z EMIGRANTÓW - XXVI
Komentarze: 0
- emigrant z emigrantów -
Przyleciał samolotem. Lot miał spokojny i bez stresowy.
Inaczej niż Kichus, który odlatywał z Okęcia parę godzin po tragicznym wypadku
23 stycznia 1980 r. samolotu PLL LOT typu Tu-134 w Warszawie.
Samolot uległ całkowitemu rozbiciu.Fakt, że nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń
z pewnością nie był uspakajającym czynnikiem dla i tak podekscytowanego ucieczką
z PRL-u Kichusia.
Jurek znał adres a my termin jego przybycia. Nie znaliśmy stanu, w jakim się pojawi.
Przed moim wyjazdem Jurek miał okres paru tygodni nieprzerwanego picia.
Nie znałem tej strony człowieka, którego kilka lat spotykałem w cotygodniowej pogoni
za piłką czy innego rodzaju imprezach towarzyskich.
Faktem jest, że stronił od alkoholu.
Nikt i nigdy nie widział go z piwem czy kieliszkiem w dłoni. Był starszy.
Jego bagaż życiowy i indywidualność dały mu przepustkę przyjęcia go do naszej paczki.
Mieszkał sam z matką architektem i od młodzieńczych lat nie mógł znaleźć swoich korzeni
w betonowym podłożu socjalistycznego państwa.
Edukację zakończył na ósmej klasie.
Nie chciał kształcić się dla partyjnych dupków i dyplomu zawieszać na ścianach
warzywniaka. Pracował w rożnych zakamarkach Polski nawiązując szerokie kontakty.
Podobno znał osobiście Jana Himilsbacha o którym opowiadał często anegdoty.
Jego impertynencki sposób zachowania i nieokreślone reakcje na rożnego rodzaju
sytuacje dodawały mu kolorytu.
Kiedyś zapytany w tłocznym autobusie
- czy mógłby pan podać mój bilet do skasowania
Prostował się, wyciągając szyje jakby kogoś szukał i odpowiadał
- ale ja tam nie znam nikogo
Po czym brał bilet od całkowicie zdezorientowanego pasażera i podawał dalej.
Świat jego zamykał się w książkach i płytach gramofonowych.
Wiedze zdobywał sam w zakresie i dziedzinach, które stanowiły jego zainteresowania.
Prowadził swobodne rozmowy w języku angielskim oraz zaopatrywał nas w literaturę
blokowaną przez cenzurę, która sam przemycał ze Szwecji.
Jego decyzja przyjazdu do Wiednia była dla nas niespodzianka,
tak jak i po ostatnich ekscesach alkoholowych wielką niewiadomą.
Był trzeźwy. Jednak blada cera i sine worki pod oczami były śladem trudnych dni
zamkniętych w czterech ścianach i delirium.
W mieszkaniu robiło się pomału tłoczno.
Po Franku dołączyła do nas para studentów z Krakowa i moja dziewczyna.
Nasza nora przybierała zarysy mieszkania.
Porządek, zapach gotowanych posiłków, parzonej kawy, rozmowy, śmiech i muzyka
łagodziły tęsknotę za najbliższymi i domem rodzinnym.
Dawały złudzenie harmonii.
Zrezygnowaliśmy z Maćkiem z naszej części należności za czynsz.
Jak każdy tutaj, Jurek dotarł na resztkach paliwa finansowego i potrzebował wsparcia.
Z kolegą, sąsiadem spod 13-ki wysłaliśmy go na barki.
Miał cholerne szczęście. Prace dostał w pierwszym dniu i zanosiło się, że będzie
mógł ja utrzymać przez pierwszy najtrudniejszy okres.
W piątek po pracy, przy grze w bridge, zwrócił się do mnie
- posłuchaj stary. Tu są wszystkie moje pieniądze.
Zostawiłem sobie trochę na fajki i drobiazgi. Proszę cię...weź je i schowaj.
Obojętne, co się będzie działo. Proszę...jeszcze raz proszę nie dawaj mi tych pieniędzy.
Wyciągnął rękę, w której było 1500 szylingów.
Wiedziałem, co ma na myśli.
Schowałem pieniądze w wierze, ze będzie to dla niego ułatwienie.
Że będzie to drabinka, po której może się wspinać w walce z choroba.
Myliłem się jednak bardzo nie znając siły nałogu.
Zaczął pić kilka godzin później. Piątek, sobota, niedziela.
W poniedziałek nie poszedł na barki.
Napięcie eskalowało się i zaczynało przybierać astrologiczne apogeum.
Był wtorek, późne popołudnie w chwili, kiedy wszedł do pokoju.
Był jakiś dziwnie niespokojny.
Oczy nieobecne a ciało pogrążone w lekkiej arytmii drżenia.
- oddaj mi pieniądze
- oddaj mu i niech spieprza – odezwał się Franek, który jako współ wynajemcą lokum
już wcześniej zwrócił nam uwagę na zakłócenia czasu potrzebnego do regeneracji.
- nie, nie dostanie.
- oddaj mi pieniądze.....oddaj mi pieniądze.....oddaj mi pieniądze
- powtarzał cały czas podnosząc przy tym glos.
- nie
Ruszył w moim kierunku.
Franek zdążył złapać go za koszule i powstrzymał ten furiacki szturm.
- wypierdalać mi stąd – zasyczał.
Pierwszy raz widziałem go takiego wściekłego.
Wyszedłem z mieszkania. Za mną szedł Maciek i Jurek.
Trzej przyjaciele z boiska.
Ściany szarej studni podwórka, jedno drzewo i kilka pojemników na śmieci miały być
areną rozwiązania konfliktu. Padał deszcz.
- oddaj mi moje pieniądze
- nie dostaniesz. Sam mnie o to prosiłeś
- prosiłem, ale zmieniłem zdanie. Oddaj.
- oddam ci jak wytrzeźwiejesz
- nie. Oddasz mi je w tej chwili
- posłuchaj robisz niepotrzebnie zamieszanie.
Dostaniesz pieniądze jutro.
- ty kurwa złodzieju – ruszył na mnie w desperackim ataku.
Był wyższy i lepiej zbudowany.
Moim atutem była trzeźwość i szybkość. Uderzyłem go otwartą ręka.
Ale impet, z jakim się rzucił, sam w sobie stanowił już bolesną silę.
Zachwiał się na nogach. Poprawiłem drugą ręką.
Z nosa ciekła mu krew zamieniająca się w szeroki potok różu, na mokrej od deszczu twarzy.
Wzbierała sprzeczność we mnie. Stanąłem do bójki w imię koleżeństwa i chęci pomocy
temu, któremu w tej chwili wyrządziłem krzywdę.
Na dodatek w imię pomocy zostałem złodziejem.
Bezradność sytuacji brnącej w ślepy zaułek niszczyła mozolnie wypracowywana normalność
i stabilizacje.
- bandzior, złodziej, kutas pierdolony. Wszyscy jesteście złodzieje.
Wszyscy jesteście kutasy. Zabraliście mi pieniądze.
Stał bezradny obrzucając nas stekiem wyzwisk, które zabierane poprzez krople deszczu
rozbijały się bezdźwięcznie o ubitą ziemie.
W nocy położyłem 1500 szylingów na stole.
Wiedziałem, że go więcej nie zobaczę.
Po tygodniu przysłał kartkę pocztową.
- jestem w Traiskirchen. Złożyłem podanie o emigracje do Australii.
Przepraszam za wszystko.
Pozdrowienia z piekła.
Jurek
* Traiskirchen – obóz dla uchodźców, który w początkach lat 80-tych był całkowicie przeludniony.
bogbag
Dodaj komentarz