AUSTRIA - MEXICO PALTZ - XXIII
Komentarze: 2
- Mexico Platz -
Wyglądając przez okno z dużego pokoju, roztaczał się widok na obszar, który z czasem
stał się jakby powiększeniem naszej powierzchni mieszkaniowej.
Architektonicznie nie przedstawiało to miejsce szczególnych wartości.
Czworokątny platz, w centrum, którego stała świątynia wiary chrześcijańskiej.
Mały skwer, kilka drzew, ścieżek. Kilka ławek.
Mekka handlu. Najpotężniejsze centrum legalności i nielegalności wszystkiego,
co łączyło
Europę wschodnią i zachodnią.
Wszystko zaczęło się mieszać na tym niewielkim, zamkniętym czterema ulicami terenie.
Mekka – islam – Mahomed, kościół – chrześcijanie – Jezus, a to wszystko otoczone
judaizmem, któremu przewodzi Mojżesz ze swoją Torą.
W Łodzi, w mieście, które przez cale lata było moją Arką Noego, kultura żydowska
zakorzeniła się i trwała przez blisko 200 lat pozostawiając trwałą spuściznę.
Jako dziecko nie miałem z nią jednak styczności za wyjątkiem dwóch szkolnych koleżanek
i niesmacznych kawałów o Icku i Rewce.
Teraz czułem się wchłonięty i chcąc, nie chcąc musiałem się wkomponować w ten pejzaż.
W rozmowach ze sprzedawcami pomału przyswajałem sobie ich mądrość i sposób
widzenia świata. Słowa koszerność, szabat, rabin, wtapiały się w codzienność.
Dowiedziałem się ze Aguna to kobieta nie mogaca odzyskać wolności skuta przysięgą
małżeńską, że Brit miała odbywać się w ósmym dniu narodzin chłopca.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego pozbawiają go części napletka.
Myślałem;
- ich wiara ich napletki.
Mexico plac w całości należał do tej społeczności. Zdominowany napisami Bank,
Antiquitten, Basar, Lebensmittel, Elektrogerte i wiele innych nadawał pędu
i jednocześnie senności w obrazie.
Zakres oferowanych usług, był tylko formą wyrażaną na tablicach informacyjnych,
neonach czy nazwach sklepów. Całkowita elastyczność biznesu.
W banku można było sprzedać kawior.
W sklepie spożywczym wymienić pieniądze.
Kolejna doza, niesamowicie zacierającej granice zrozumienia, mieszanki.
Codzienność w kraju wyryła w mojej świadomości obraz Polski wyłożonej kostką brukową
z żółtego sera i octem płynącym.
Maxiko plac było zaś tundrą i tajgą zasobną we wszelkiego rodzaju artykuły, o których
istnieniu nawet nigdy nie wiedziałem.
Ludzie gonili w poszukiwaniu grosza a grosz przelewał się bezdźwięcznie witrynami wystaw.
Najciekawsze były te z założenia spełniające funkcje polskich sklepów wiejskich, w których
na półkach obok cukru, w podobnych brązowo-beżowych torebkach, stały gwoździe 5 calowe
sprzedawane na wagę i świadczyły o wielofunkcyjności oferowanych towarów.
Oczywiście skala wyboru nie mieściła się w żadnej do tej pory przeze mnie wypracowanych norm.
Wystawy zastawione, a właściwie bardziej zasypane, były różnością.
Począwszy od zegarków elektronicznych, wydanych w dziesiątkach designe, z wyprasowanymi
w kopertę miniaturowymi kalkulatorami, mrugającymi światełkami tarcz i cyferek, po piękne
stare szafy z finezyjnymi zamkami, kluczykami, profilowanymi wykończeniami i ornamentami,
przeborowanymi narzędziem czasu i kornikami.
Sterty kawy, różnokolorowej wełny, bele z materiałem, telefony, wieże stereofoniczne,
miały tylko jedna granice, która stanowiła szyba wystawowa.
W drugą stronę zatarta była linia, co jest dekoracją, co należy do „na pokaz” a co stanowiło
już wyraźną cześć powierzchni sprzedaży.
Pomiędzy tymi zwałami „wszystkiego” stało cudo rzemiosła artystycznego.
Stary zegar kominkowy.Zamkniety w bryle mogącej mieć ok 12 decymetrów sześciennych.
Nie był duży, ale nie mógł też zginąć z powodu rozmiarów.
Swoim pięknem i delikatnością wykonania detali nie pasował do tej i tak już poszarpanej
charakterystyki obrazu.
Niczym skrzypek w orkiestrze kameralnej, któremu ześlizgnął się palec ze struny
i w ten sposób natychmiast skupiający na sobie spojrzenie, tak było i z tym centrum mojej uwagi.
Zrobiony w stylu empirycznym, przedstawiał boginie nad boginiami zrodzoną z kropli krwi,
władcy nieba Uranosa, która opadła na powierzchnie morza.
Piana morska była tworzywem, z którego powstała.
Afrodyta. Piękność nad pięknościami, leżała na posłaniu bogów w pozycji otwierającej bramy
fantazji zmysłów, doznań i uczuć.
Dolna cześć pół sofy, w której znajdowała się za kryształowym szkłem, biała, lekko
przysypana szafranowym pyłkiem, wykonana z kości słoniowej okrągła tarcza zegara,
z prostymi wskazówkami i rzymskimi cyframi, nad którą rozpościerał się miniaturowy,
półkolisty daszek z blachy pokrytej brązem, stanowiła podstawę starożytnego,
wygodnego legowiska próżności.
Cyferblat umieszczony był w centralnym punkcie podstawy, zamkniętej w formę
prostokąta od dołu i góry stopniowanymi odlewami z cennego metalu.
Po obu stronach, mechanizmu odmierzającego czas, symetrycznie, skradały się dwa lwy,
z ogonami wywiniętymi ponad grzbietem, do wielkich mis wypełnionych owocami Europy
Południowej. W narożnikach stały zebrane i spięte w wiązkę, olbrzymich rozmiarów topory.
Na cokole rozpościerała się cześć przeznaczona do odpoczynku.
Boczny jej element wypełniały ośmiopłatkowe kwiaty, pomiędzy które wdzierała się dzika
zwierzyna w plastycznie wygiętych, dziwnych pozach.
Na sofie pokrytej wielką poduchą, której narożniki powiązane były w pęki i
kończyły się frędzlami, spowita w nagość, w pobocznej pozycji leżała Afrodyta.
Ciało jej okryte było skrawkiem materiału, zasłaniając dostęp oczom do miejsc najbardziej
pożądanych, przepasającym biodra i osuwającym się zwiewnie, odsłaniając pachwinę
i zawisając na trójkącie łona.
Z tego samego materiału, wykonane były, przepaski przewiązane na obydwu przedramieniach.
Uda prawie w całości odsłonięte.
Z głową odchyloną do tylu i rękoma uniesionymi do góry, trzymała dorodną kiść winogron.
Jej rozchylone usta, w połączeniu z nagością dorodnych piersi, były wyrazem erotyzmu
zawartym w tym dziele ceramiki i metaloplastyki.
U stóp, założonych jedna na druga, stał pokaźnych rozmiarów dzban, wypełniony winem,
otoczony luźno rozrzuconymi owocami.
Chodziłem i oglądałem zegar w poszukiwaniu kobiety i piękna tak brakującego
w codzienności naszego placu. Któregoś dnia wytworny, zegar zniknął.
Czas pozostał, który tak jak towary w tym bajecznym sklepie miał tylko jedną granicę.
Była nią teraźniejszość.
Nie mogłem wrócić. Nie mogłem oglądać się w przeszłość.
Jedyna opcja przestrzeni i przyjaźni z czasem to spojenie w przyszłość.
Musiałem tylko jeszcze wpleść w to wszystko moją mantre;
- prawdziwym klejnotem jest zdolność przetrwania.
bogbag
pozdrawiam
...przetrwanie...hmmm...w duecie z przystosowaniem...
Dodaj komentarz