Komentarze: 0
Botaniczny ogród -
Noc spędziliśmy u moich nieznajomych, ćwierć znajomych Maćka, którzy byli pól znajomymi
jeszcze kogoś innego, a to wszystko za pomocą łańcucha kontaktów, utworzonego przez Jacka
od dwóch tygodni przebywającego już w Australii.
Do jednego końca tego łańcucha przyczepiona była, Frau Rossenberg.
Potężna żydówka około 50-lat z jeszcze potężniejszym biustem.
Nosiła kolorowe bluzki, sukienki w kwiaty i była cala obwieszona zlotem.
Pachniała nieprzyjemnym potem i nalotem osiadającym na żółtym metalu.
Przypominała bardziej Blumenberg albo Goldberg.
Miała pieniądze i mieszkania do wynajęcia.
My potrzebowaliśmy jednego i drugiego.
Nasz wspólny kapitał wynosił 900 szylingów, co w przeliczeniu dawało około 60 dolarów.
Na kaucje plus miesięczny czynsz potrzebowaliśmy 300.
Marzena należała do grupy tych pół -, ćwierć-, i bardziej nieznajomych niż znajomych.
Do dzisiaj nie wiem, czym się kierowała wyjmując 250 dolarów z torebki ze słowami:
- macie półtora miesiąca czasu.
- a co będzie jak nie będziemy mieli? – zapytałem
- połamią wam palce – uśmiechnęła się zalotnie.
Odchodząc dorzuciła:
- Dacie rade. Macie coś w sobie, czego inni nie mają.
Puściła oczko, wsiadła do samochodu i odjechała.
Frau Rosengerg zastaliśmy w hurtowni zawalonej górami barwnej wełny.
W swoich kolorowych szatkach wyglądała jak mniejsza kupka moheru.
- My w sprawie mieszkania.
- Dzisiaj i jutro nie mam czasu – usłyszeliśmy niczym syk niczym stęk.
- Ale my nie mamy gdzie mieszkać.
- 350 i macie klucze.
- Wczoraj było 300 – odezwał się Maciek
- wczoraj był czwartek – wycedziła.
Wiedziała, ze w sobotę i niedziele nie znajdziemy innego lokum.
Ona dyktowała warunki.
- Mamy 300. Za reszta zrobimy porządek w hurtowni – odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się zwycięsko.
- Suka – pomyślałem i odwzajemniłem jej uśmiech.
Obładowani plecakami, śpiworami, myślami, ciężsi o klucze, lżejsi o 300 dolców,
dotarliśmy do domu, którego adres widniał na kartce podarowanej nam przes Rossenberg.
Stara, szara narożna kamienica przy Maxico Platz, lata świetności miała już dawno za sobą.
Wchodząc na klatkę schodowa uderzał zapach rozkładających się warzyw, owoców i innych
środków szybko spożywczych, które zbyt wolno zostały wykupione bądź nie skonsumowane,
ze sklepu znajdującego się na parterze i śmietników stojących w podwórku.
Mieszkanie znajdowało się w lewym skrzydle budynku na pierwszym piętrze.
Drzwi wejściowe, typowe dla wiedeńskiego stylu uboższych dzielnic, od połowy były przeszklone
grubą wzorowaną szybą umieszczoną za prętami ochronnymi powyginanymi w rożne luki,
półkola i koła. Tandeta kowalskiego rzemiosła.
Po środku szyby zainstalowany był, nadgryziony rdzą, dzwonek mechaniczny,
z zewnętrznej strony zakończony skrzydełkami jak kluczyk od zabawki a od wewnętrznej
czasza o średnicy 5 cm.Za drzwiami znajdowała się kuchnia.Stary kredens, stół, piec gazowy.
Na podłodze wykładzina pofalowana od wilgoci, z nie określonego tworzywa sztucznego.
W narożniku kuchni, za ścianką z paździerza, pomieszczenie sanitarne.
Muszla klozetowa i mały, przegrodzony plastikową zasłoną natrysk.
Z kuchni wchodziło się do dużego pokoju, który miał połączenie z następnym mniejszym.
Cale wyposażenie to pięć łóżek, trzy „coś”, co imitowało szafki nocne, ława i dwa fotele.
Cztery brudne okna, cztery brudne firany, pięćdziesiąt metrów kwadratowych podłogi pokrytej
deskami niewiedzącymi że są drewnem.
Wszystko spowite szarością nieświeżości.
- A miało być tak kolorowo – odezwałem się po wstępnej lustracji naszego dobytku.
- Taaaa. I myślę, ze nie jesteśmy jedynymi żyjącymi istotami w tym lokum
Pocieszył mnie Maciek.
- Odwołałem dzisiejsza rezerwacje w „ Hiltonie ” – ciągnąłem dalej ten cyniczny dialog.
Staliśmy bezradnie pośrodku tej szarości.
- I co dalej mój przyjacielu?. I co dalej?
Nie miałem pewności czy to pytanie kieruje do mnie.
- Nie wiem – odpowiedziałem jednak po chwili namysłu.
- Brak mi tu koloru. Kurewsko brak mi tu koloru.
Zszedłem na dół do sklepu i kupiłem za 30 szylingów bluszcz pnący się po małym patyczku.
Kiedy wszedłem ponownie Maciek postawił butelkę spirytusu na ławie.
Otworzył dwie puszki ananasów w plastrach a odlany sok wymieszał z wodą.
Postawiłem swój „ kolor ” obok butelki.
Siadając w fotelach wybuchneliśmy śmiechem. Ten produkt lat 70-tych, w kształcie
wyścielanych miękkim materiałem muszelek miał jedną nogę i pięć rozwartych stóp.
Połączenie nogi ze stopami odbywało się za pomocą łożyska kulkowego, które kulkowe było już
tylko z nazwy. Siadając fotele przechylały się gwałtownie i nigdy nie można było przewidzieć,
w jakim kierunku i o ile się odchylą.
Dobry trening dla błędnika. Nazwaliśmy je centrum kosmiczne.
Graliśmy w zapałki napełniając, co jakiś czas szklankę alkoholem do wysokości pudełka
od zapałek. Piliśmy jednym haustem, gasząc 98 % ogień roztworem soku ananasowego
z wodą i zagryzając ananasem.
Ktoś otworzył drzwi wejściowe.
Do pokoju wszedł przystojny ok 35 letni Żyd.
- Cześć. Mam na imię Max. Byłem tutaj zameldowany.
- Cześć.
Mam prośbę żebyście nie wyrzucali mojej poczty.
- dobrze.
- Co robicie?.
Mówił czysta mieszanką polsko- rosyjskiego języka.
- Pijemy.
- Nalej proszę.
Nalałem zgodnie z tekturową miarką.
- Nalej prosiłem - Mówiąc to uśmiechnął się szczerze. Był miły.
Lałem pomału do szklanki czekając na jego sygnał.
- Dziękuje. Wystarczy.
Naczynie do polowy było napełnione spirytusem.
Podniósł je do ust i łyk po łyku niczym czysta wodę źródlana wlewał w przełyk.
Przez sekundę przebiegło mi przez myśl, co za różnica, co on pije.
Przecież to i to jest czyste.
Wypił do dna. Odstawił szklankę nie wykonując żadnego gestu.
Żaden mięsień twarzy nie uległ najmniejszemu zniekształceniu.
Wydal mi się jakiś nierealny.
Czysty, elegancki, pachnący, zloty zegarek, sygnet, święcące lakierki.
W jego butach odbijała się moja niepewność.
Spojrzałem na butelkę. Płynu ubyło. Wiec jednak był.
Maciek spał od 15 minut.
Idąc za moim wzrokiem, odezwał się;
- Nie patrz na złoto przyjacielu
- prawdziwym klejnotem jest zdolność przetrwania.
Poklepał mnie po ramieniu, odwrócił się i wyszedł.
Od drzwi wejściowych krzyknął jeszcze
- idźcie na barki. A za pocztę podeśle wam telewizor.
Zatrzasnął drzwi.
Miałem 21 lat i chciałem być taki jak on.
Napełniłem do polowy szklankę. Wypiłem.
- Pierwszy krok zrobiony – pomyślałem.
Moc płynu nie kazała na siebie długo czekać.
Myśli galopowały w szaleńczym tempie, lecz jedna wybijała się coraz bardziej do przodu.
Zdolność przetrwania. Zdolność przetrwania. Zdolność przetrwania. Zdolność przetrwania.
Patrząc na swój kwiat zacząłem zamykać i otwierać oczy w rytm bicia serca, produkując
coraz to więcej zieleni.
Zapadałem w sen.
Sen w jednorazowym i niepowtarzalnym ogrodzie botanicznym.
bogbag