- barka -
Dochodziła godzina 6 rano. Szliśmy z Maćkiem po torach bocznicy kolejowej w kierunku
ramp rozładunkowych portu na Dunaju.
Z daleka było widać grupkę ludzi zajętych rozmowami, paleniem papierosów
i przestępowaniem z nogi na nogę.
Złączyliśmy się z masą stającą na jej obrzeżu w oczekiwaniu na rozwój dalszych wypadków.
W chwili, kiedy z biura wyszedł mężczyzna o nieprzeciętnej tuszy i czerwieńszej czerwieni
na twarzy wskazującej na chorobę nadciśnienia tętniczego, bezładna masa zaczęła się
kształtować samoistnie w jeden zgrabny szereg.
Stanęliśmy na końcu asymilując się z formą i wyczekiwaniem.
Wszyscy prężyli się dodając sobie szerokości i wysokości.
Pracodawca przechodził wzdłuż szeregu lustrując każdego pod kątem tylko sobie znanych
kryteriów.
Niczym scena z filmu.
Parokrotnie bywałem w Łódzkiej WFF jako statysta.
Ba.. raz nawet z umową dublera w kieszeni. Za wypłatę kupiłem sobie płetwy i maskę
do nurkowania. Widywałem Klosa, Brunera, Marusie i Szarika.
Właściwie dwa Szariki, bo i Szarik miał swojego dublera.
Rozglądałem się w poszukiwaniu kamer.
Nie dostrzegając jednak niczego z fikcji zdałem sobie sprawę, że to rzeczywistość.
Czerwona twarz przemówiła kilka zdań i znów ruszyła wzdłuż szeregu.
Koncentrowałem się bardziej na jego gestach niż na mowie.
Znajomość języka miałem opanowaną do zrobienia zakupów w sklepie samoobsługowym.
- ty - wskazał palcem na jednego z rzędu
- ty i ty i jeszcze ty.
Wybrał czwórkę szczęśliwców z grupy ponad dwudziesto osobowej.
- reszta jutro.
Łańcuch ludzki zaczął się rwać. Każde jego ogniwo podążało z różną szybkością
i w różnym kierunku przed siebie.
Za naszymi plecami rozległ się warkot silników maszyn portowych.
Zaczynał się dzień pracy. Nie dla nas.
Kilkakrotnie jeszcze byliśmy biernymi obserwatorami procedury selekcji.
Rutynowy szereg, rutynowy przemarsz brzuchacza, rutynowe ty.. ty ... i ty,
rutynowe...reszta jutro.
Codziennie zmieniały się sylwetki.
Codziennie pojawiały się i ubywały ludzkie charaktery bez imion.
Niekończącą się rotacja siły roboczej.
Któregoś dnia „czerwona twarz„ rozpoczął swoja wyliczankę ty... ty i ty.
Tym razem ty i ty byliśmy my.
- troje - podsumował nieznajomy.
- a jakie to ma znaczenie?
- koks albo węgiel. Czterech jest do zboża i zapałek.
- zapałki?
- tak nazywamy bele drewniane pakowane w bryły 12 metrów sześciennych.
Przypływają z Europy Wschodniej. Miesiąc temu taka bryła rozsypała się w czasie
przeładunku i drewniane klocki runęły z wysokości 10 m szybując jak zapałki.
Jedna trafiła chłopaka. Zabrali go w ciężkim stanie.
Nikt nie wie, co się z nim stało. Nikt nie pyta. Nikt nie odpowiada.
W nowym świecie stawialiśmy ciągle pytania. Uczyliśmy się określeń, języka, poruszania
po omacku nie mając nauczyciela. Życiowi samoucy. Chcąc za egzystować w innym
wymiarze, musieliśmy przyjąć metody dziecka dwu, trzyletniego ciekawego świata
i ze zdolnościami nieograniczonego wchłaniania wszystkiego, co nowe i intrygujące.
Silny przesiew myśli, który w efekcie prowadził do wysokiej koncentracji celów i zachowań.
Przełożenie środka ciężkości, co ważne a co mniej ważne.
Co znaczy duma, krnąbrność? Zdolność samodzielnego podejmowania decyzji i kierunku,
w którym one zmierzały.
Duże wyzwanie dla nieukształtowanego umysłu w wykształtowanym ciele.
Wzięliśmy łopaty i weszliśmy na barkę. Lekka bryza wodna chłodziła stojące, parne powietrze
w chwili, kiedy otwieraliśmy metalowe pokrywy komory ładunkowej.
Słonce zaiskrzyło miliardami punkcików odbijając się od odmiany czarnego złota.
Pierwsze minuty staliśmy na pokładzie przyglądając się jak potężne szczęki
przeładowywarki nabierały surowiec i po chwili przesypywały go na podstawione wagony
kolejowe.Operatorem maszyny był Jugosłowianin Mirkovic. Podły typ.
Nie przepadał za naszą nacją..
Ciągle powtarzał, że po Wiedniu na piechotę chodzą tylko psy i Polacy.
Był zatrudniony na stale.
W chwilach, kiedy jedna ze stron osiąga komfort, drugą zaczyna gryźć dyskomfort.
Czysta zależność odwrotnie proporcjonalna, w której my zajęliśmy miejsce mianownika.
Sygnałem klaksonu, Mirkovic, dał nam znak, że miejsce mianownika jest pod kreską,
czyli pod pokładem. Wskoczyliśmy na hałdę i zaczęliśmy podgarniać koks w miejsce,
z którego był zabierany przez olbrzymie szczęki.
Na pozór prosta czynność okazała się zadaniem wymagającym siły i zręczności.
Metal łopat dźwięczał, zgrzytał próbując przekroić zalęgające tony niekształtnych bryłek.
Drewniane trzonki łopat wykręcały dłonie, zdzierały naskórek i tworzyły pęcherze
z czasem zamieniane w zrogowaciałą tkankę.
Temperatura wzrastała do 40 stopni.
Organizm naturalną reakcją produkował coraz to więcej cieczy schładzającej, na której
osiadała lekka błona czarnego nalotu.
Gdzieniegdzie było widać spływającą grubszą krople, skupiającą w sobie po drodze zbierane
małe cząsteczki potu i pyłu, tworząc jaśniejszą smugę na ciele, zawijająca zakola,
tak jak rzeka spływająca z gór zbierając po drodze piach, żwir i mniejsze otoczaki znajdując
swoja deltę ujścia gdzieś w okolicach paska spodni.
W chwilach, kiedy potężne szczęki, opuszczane do ładowni, huśtały się na wszystkie strony
głęboko kalecząc z głuchym trzaskiem drewniane wewnętrzne ściany ładowni, uciekaliśmy
w narożniki potykając się, skręcając kostki i kalecząc dłonie na ostrym materiale.
Było to jedyne miejsce gdzie kończył się zasięg ramion ton metalu.
- ten skurwiel jugolski ma coś z czetnika
- jak tak dalej pójdzie to nas pozabija
- zamienili haki do wieszania na koparki do rozwalania czaszek.
- w każdej nacji znajdzie się jakaś parszywa świnia.
- nie ma w głowie to ma w łapach
- ty masz w głowie i jeszcze więcej w łapach
- fakt i trudno tego nie zauważyć - pokazał w tym momencie krwawiące dłonie.
- jak skończysz dziekankę to możesz napisać prace magisterską na AGH na temat
materiałów opalowych.
- żeby Lenin wiedział, jaką nam przyszłość zgotował....
Z góry rozległo się głośnie
- byrzo, byrzo, piczku materi.
Łopaty znów zadźwięczały głośniej.
O dwunastej syrena dała znak, ze możemy opuścić koksową saunę.
Nie mogłem rozprostować palców dłoni.
Milimetr po milimetrze mięśnie znów naciągały się do normalności.
Siedziałem na pokładzie barki z kanapką w dłoni i puszką coca coli.
Wzrok bezwiednie wędrował na drugi brzeg, pomału przyzwyczajając się do jaskrawości
światła słonecznego i kontrastu życia. Falującą woda wyciszyła napięcie a myśli
popłynęły z prądem, niczym pasażer na gapę, w kierunku delty ujścia Dunaju.
Odżyły wspomnienia.
Rumunia.
Dokładnie w tym okresie, wyjeżdżaliśmy dwa lata z rzędu do Mamai, kurortu nadmorskiego.
W tej części wybrzeża, osiemdziesiąt procent, stanowiła infrastruktura zachodniego
przemysłu turystycznego. Namiastka wielkiego świata.
Życie na fali luzu i wolność, która rozszerzała się poza granice przyzwoitości a zamykała
w granicach 10 kilometrowego przewężenia lądu pomiędzy morzem czarnym a jeziorem
Siutghiol. Spanie, sex, picie. Lenistwo rozciągnięte w młodzieńczej pozie na krawędzi
basenu hotelowego z widokiem na spokojna tafle morza.
Nie pamiętam jak ją poznałem. Jakoś uleciało mi to z pamięci w młynie szaleńczej zabawy.
Dzięki pomocy Maćka, mojego tłumacza, umówiłem się z nią na osiemnasta.
Spóźniłem się dwie godziny. Czekała na schodach przed wejściem do hotelu.
Miała na imię Dana. Mieszkała i studiowała w Bukareszcie.
170 cm wzrostu, szczupła, biodra wyraziście odcinające się od lini tali, czarne, długie
do ramion włosy, śniada cera, wyraźne rysy twarzy z wspaniale utrzymanymi proporcjami.
Miała coś w sobie z wizerunku ostatniej królowej Egiptu słynnej z urody i inteligencji.
Nazywałem ja Kleopatra mierzei.
Zostawiliśmy Maćka przed wejściem do jednej z niemieckich dyskotek, kupiliśmy
butelkę białego wina i w milczeniu poszliśmy na plażę.
Cisza wynikająca z bariery językowej nie była niemiła.
Szum fal morskich liżących nasze stopy, oświetlonych coraz silniej przebłyskującym
księżycem, zastępował słowa. Pozostawiając za nami światła i gwar, zanurzając się coraz
bardziej w naturalną ciemność i odgłosy natury, zbliżaliśmy się do punktu, w którym
ciekawość i podniecenie nie potrzebują obecności żadnego z tłumaczy..
Usiedliśmy w niewielkim zakolu wydm. Rozpaliłem ognisko i otworzyłem wino.
Popijaliśmy małymi łykami z butelki, co jakiś czas wstawiając ją w otwór wykopany
w piasku. Dłonią zacząłem bawić się jej włosami, wplatając w nie palce, zakręcając
w formie spirali. Muskałem brwi, nos i usta. Rozchyliła je lekko dotykając językiem
mojego palca.Zwilżonym opuszkiem prowadziłem wędrówkę poprzez podbródek,
szyje do wycięcia w białej bluzce.
Rozpinałem guziki wyczekując reakcji. Dana była spięta, ale nie przerywała
moich pieszczot. Zsunąłem jej okrycie z ramion.
Jak klatki kadru w spowolnionym tempie odsłaniał się opalony korpus?
Światło płomieniami tańczyło rwącymi się cieniami na jej smukłym ciele.
Piersi miała jędrne a miejsca skrywane strojem kąpielowym były w jaśniejszym odcieniu.
Kontrastował on z dużymi ciemnymi obwódkami, w centrum których prężyły się twarde,
pokryte siatką miniaturowych kraterów sutki.
Przywarliśmy ustami do siebie.
Napięcie całego wieczoru dawało upust w gestach. Zdarła ze mnie koszulę.
Usta i języki rozpoczęły szaleńczy taniec w poszukiwaniu punktów erotogennych.
Dłonią rozchyliłem jej uda....
W geście akceptacji, uniosła lekko biodra pomagając mi zdjąć skąpo skrojony kawałek
materiału strzegący dojścia do celu wędrówki mojego pożądania.
Jej indywidualne predyspozycje, południowoeuropejski temperament czy odmienność
niemego kontaktu, produkowały w niej wilgoć w ilościach wypływających na zewnątrz
i ułatwiających powolną i głęboką penetrację wnętrza jej kwiatu doznań i pragnień.
Czułem twardość jej centrum, w chwili, kiedy odchyliła głowę do tylu, ciało wygięła
w lekkim łuku a palce dłoni z nienaturalną siłą czesały i zagłębiały się coraz bardziej
w muszelkowym prochu 8 kilometrowego pasa plaży.
Językiem, badawczo, doszukiwałem się charakterystyki smaków jej ciała.
Lekki naturalny pot wymieszany ze świeżością kosmetyków, sól osiadającą z wiatrem
na jej ciele, ciepło całodziennego słońca.
Nad wszystkimi tymi subtelnymi, niewidzialnymi składnikami dominował, intensywny,
gesty smak podniecenia.Przejęła inicjatywę.
Naciskając moje prawe ramie, odepchnęła mnie i położyła na plecach.
Kiedy klęknęła nademną, wiatr podnosił krótka, plisowaną spódniczkę a rozpięta bluzka
załopotała zwiewnie w resztkach światła wygasającego ogniska.
Pieściła moje ramiona i tors, w chwili, kiedy w nią się zagłębiałem.
Ten taniec ciał zaczynający się od powolnych, leniwych ruchów w rytm dźwięków fal
morskich, stopniowo przybierał na rytmie, zagłuszając melodie natury i kontrole nad
wszystkimi zmysłami, w czarodziejskim transie ekstazy.
W chwili, kiedy ostatni płomień pochłonęła ciemność a noc przeszył lekki spazm,
ciała zamarły w nienaturalnej pozie spełnienia.
Ryk syreny i ból dłoni odczułem jak uderzenie młotem gumowym w świadomość.
Kolejne godziny były powielaniem poprzednich z ta tylko różnicą, ze musieliśmy polewać
ładunek i siebie woda, gdyż upal i natężenie pyłu stawało się trudne do wytrzymania.
O 16.00 znów rozległa się syrena.
Chłodna woda natrysku zbierała brud i masowała pokurczone mięsnie.
Przebrani z uśmiechem na ustach stawiliśmy się w biurze.
- mde ? – odezwał się szef
- ja, ja mde aber glcklich – odpowiedział trzeci
- kommt ihr morgen ?
- o co on się pyta ? – zapytałem
- czy jesteśmy zmęczeni i czy przyjdziemy jutro?
- powiedz, ze będziemy
- ja wir kommen
- dann bis morgen
Podał każdemu kopertę, na której widniało jugosłowiańskie nazwisko a w środku
350 szylingów. Wartość miesięcznej pracy w Polsce.
Po kilu dniach przerzucania koksu, stwierdziłem, ze dłonie nadają się tylko do łopaty
i butelki. Tak wiec szuflowaliśmy i piliśmy, piliśmy i szuflowaliśmy.
Sen przerwało glos dzwonienia starej daty, mechanicznego budzika.
- przeeeeeeeeeeeeeeejebane – rozległo się w śpiącym jeszcze pokoju.
To Maciek z entuzjazmem powitał kolejny dzien. Dzień wymarzonej wolności.
bogbag